niedziela, 14 listopada 2010

Homo viator po raz wtóry, czyli o PKS-owym Robin Hoodzie...

źródło obrazka: Google grafika

Może nie była godzina słynna 5.05, ale nieco później, poniedziałkowym świtem, wyruszyłam na autobus. Było to z tydzień temu, mgła straszliwa, więc już czułam w kościach spóźnienie.
Nie pomyliłam się. Do Zagubinowa PKS dotarł z 15-minutowym poślizgiem, co na finiszu dało nam prawie godzinną obsuwę. No cóż, bywa. Dlatego wybrałam wcześniejszy autobus niż powinnam, by mieć zapasik na taką ewentualność.
(Każdy doświadczony Wędrowiec to wie.)
Zawsze w takich sytuacjach, mniej więcej na tej samej wysokości, ludzie zaczynają wyciągać komóry i wykonywać nerwowe telefony do wszelakich Szefów, zastępców, kolegów i innych z informacją o tym, że nie dotrą na czas. Ja przynajmniej nie musiałam, ale zbiorowa napinka nie omija nikogo.
Nie o tym jednak chciałam dziś opowiedzieć.

Kiedy wsiadałam do PKS-u z wielkim bananem na twarzy
(należę do tych osób, u których radosny uśmiech szczęścia, że autobus jednak przyjechał jest wprost proporcjonalny do wielkości spóźnienia) oraz myślą, że okropnie zmarzłam z braku nakrycia głowy
(już to nadrabiam i piękna czapka idzie z Allegro! Jupi!), dostrzegłam Moją Towarzyszkę Podróży. Wszyscy znajomi jeżdżą w poniedziałki o innej porze niż ja, więc była to miła niespodzianka.
Ale z racji, że i Ona nie spodziewała się mnie, nie zajęła mi miejsca.
Zaaferowana poleciałam do Niej, wykonując ekwilibrystykę nad ogromną walizą jakiegoś Niedzielnego Podróżnika stojącą w przejściu i wypatrując korzystnego wolnego miejsca.

Tak bardzo ucieszyłam się, że jest jedno obok Niej, po przeciwnej stronie autobusu, że łamiąc PKS-ową etykietę (nie zapytałam czy można usiąść), po prostu cupnęłam na wolnym miejscu, plecami do osoby, która siedziała od okna.
Rozkokoszona, z rumieńcami wracającego w moje ciało ciepła (które wytraciłam podczas oczekiwania), zaczęłam rozmawiać z koleżanką, nie zastanawiając się obok kogo siedzę.

Nie trwało to jednak długo, bo już dwa przystanki później zaczęła masowo wsiadać młodzież szkolna. (O tej godzinie zawsze bijemy rekordy "pojemności". Ten autobus czasem wydaje się być z gumy.) Tłumek rozdzielił mnie i rozmówczynię i wypełnił przejście niczym wzburzona fala (czasami wzburzona dość dosłownie) koryto rzeki.

Nolens volens, usiadłam więc prosto i łypnęłam kogo zaszczycam swoją przymusową bliskością.
Był to - o dziwo! - młody mężczyzna w kapturze.
Zaintrygowało mnie to i pochłonęło na resztę podróży.
To znaczy, ludzie często tak śpią, że naciągają na głowę kaptur
od bluzy, bo tak jest i cieplej (a od szyby ciągnie niesamowicie),
i ciemniej (w połowie drogi światło dnia zaczęło się przedzierać przez mgłę i ogarnęła nas mleczna, horrorowata światłość), i ciszej
(choć koleś i tak miał empetrójkę, co stwierdziłam po kabelku wijącym się od kieszeni-kangurki,w której krył ręce i owo grajotko, aż po brzegi kaptura, w których ów kabelek ginął).
Taki widok to nic niezwykłego.
Ot, śpiący towarzysz podróży, który namiastkę łóżka (bardzo ważne!) uzyskuje przy pomocy kaptura.
Intrygujące było to, że nie widziałam twarzy.
Cudny rebus, zajmujący mi czas gumowy jak autobus!

Siedziałam więc tak, ramię w ramię, z tajemniczym Robin Hoodem
i zastanawiałam się jak zobaczyć jego twarz tak, żeby się facet nie pokapował, czyli najlepiej nie wykonując żadnego ruchu. Hmmm...
Już wiem! Wizualizacja - myślę sobie. - Wizualizacja i dedukcja!
Na podstawie dostępnych danych, stworzę w głowie obraz reszty.

No to analizuję: tuż obok moich nóg znajdowały się jego umięśnione uda w schludnych, niezniszczonych dżinsach. O Boziu!!! Dlaczego ja?
Nadludzką siłą woli powstrzymałam się, żeby nie dotknąć i żeby nie stykać się kolanami (to ostatnie nie jest przestępstwem w PKS-ie, ale wolałam nie osłabiać moich heroicznych wysiłków autocenzury).
Idźmy dalej. Dłonie miał wbite w kieszeń-kangurkę swojej bluzy, ale widać było kawalątek nadgarstków o blond owłosieniu.
Znaczy nie brunet. Blondyn albo uroczy rudzielec. Już coś wiemy.
Bluza także czysta, schludna, bez żadnych symptomów ideowych.
Całość wieńczył ów kaptur. Widać było, że przylega do czachy, więc nie kłębi się pod nim żadna bujna czupryna. Hmmm...
Małe rozczarowanie. Może goli głowę na łyso? Szkoda by było.

Ale!
Nagle lekko odwrócił się od okna i mogłam zobaczyć podbródek, usta i kawałek nosa. Aaaaaaaaaaaa! Jupi! Co za bonus! Dzięki Robin!
Kurrrczę!
Podbródek idealny - mały, ale zdecydowany i gładko ogolony.
Nos prosty, klasyczny, proporcjonalny.
Usta takie, że musiałam się powstrzymywać, żeby nie pocałować, albo chociaż dotknąć...

No co? Wcale nie jestem szalona! Jeszcze kiedyś napiszę o fantasmagorycznej aurze PKS-owego poranka,
kiedy to nie wiadomo co snem, a co jawą...
Na szczęście wyobraziłam sobie rozwój ewentualnej sytuacji -
facet budzi się i wrzeszczy na mnie na pół autobusu, albo wymierza policzek. Po co ryzykować? Poza tym nie wiadomo jak wygląda reszta.

Obstawiłam, że koleś jednak śpi i postanowiłam niby to poprawić się na siedzeniu i zobaczyć jak reszta. Miałam to zrobić dyskretnie
i z gracją... Oczywiście jak na złość, fotel przeraźliwie zajęczał,
a ja i tak nie zobaczyłam wiele. Osh *%$%^*. Trudno.
Opadłam z rezygnacją w objęcia rozklekotanego fotela, kalkulując
co zrobić, jeśli nie zacznie się zbierać do wysiadania najpóźniej na moim przystanku. Jechać za nim aż na dworzec? No nie. Aż taką "romantyczką" nie jestem. Zresztą wiem jak to się zwykle kończy.

Zauważyłam, że Robin manipuluje ręką skrywaną w kieszeni. Piosenkę zmienia. Znaczy jest w półśnie, czuwaniu, albo zbudzony, ale już nie w śnie głębokim.
(Wpis o PKS-owych stanach kiedyś, przy okazji.)
Mam to gdzieś, pomyślałam, i zaczęłam ubierać kurtkę -
co wymaga inwazji w przestrzeń towarzysza.
I wykonując zwyczajową gimnastykę (zagarnąć jak najwięcej miejsca, by jakoś przełożyć rękę, a jednocześnie nie znokautować współpasażera)... zobaczyłam jego oczy!
Ciemne oczy o mrocznym, choć jeszcze ogłupionym autobusową psychodelią poranną, spojrzeniu.
Hmmm...
I tak bym się rozczarowała, gdybym zobaczyła całość - pomyślałam, kontynuując rytuał przygotowania do wyjścia.
I wtedy - jak na życzenie - rozcyrany w końcu Robin jął zdejmować
z głowy swój hood.


I co? I jak przewidywałam, rozczarowałam się.
Był tak krótko ostrzyżony, że nie mogłam bez gapienia się stwierdzić z całą stanowczością czy to blondyn czy rudzielec.
Był starszy niż myślałam (trzydziestolatek?), a twarz jako całość miała wyraz zacięty i nieżyczliwy...
No ale mimo wszystko nadal był bardzo męski.

Z ulgą wyskoczyłam na przystanku, powracając do przerwanej rozmowy z moja Towarzyszką Podróży i rzucając się w wir bladego, mokrego poniedziałku.

Ech. Jaki z tego morał?
Po pierwsze: tajemnica i wszelka tajemniczość ma ogromną moc.
Po drugie: odarcie kogo-/czegokolwiek z tajemnicy, prowadzi do rozczarowań. Im później, tym większych. Normalna rzecz, którą zawdzięczamy spuszczonej ze smyczy wyobraźni.
Po trzecie: im bliżej kogoś mamy, tym mniej możemy o nim powiedzieć.
Wiadomo przecież, że gdy patrzymy ze zbyt małej odległości,
obraz się rozmywa.

wtorek, 9 listopada 2010

Kod kaptasza


źródło obrazków: Google grafika

Każdy, kto posługuje się Internetem, prędzej czy później musi gdzieś, po coś wpisać mityczny Kod CAPTCHA, który ja prywatnie pieszczotliwie nazywam kodem kaptacha lub kaptasza.
Sama nazwa, która już jest niezłą egzotyką, to akronim od słów Completely Automated Public Turing test to tell Computers and Humans Apart.
Jak podaje Ciocia Wikipedia, jest to rodzaj techniki stosowanej jako zabezpieczenie na stronach www, celem której jest dopuszczenie do przesłania danych tylko wypełnionych przez człowieka.
Jak wiadomo chroni to przed spamem, przed zakładaniem kont przez automaty itd. Jednym słowem, muszą nas sprawdzać, czy po drugiej stronie siedzi ludź czy maszyna do spamowania.
Gdyby żył jeszcze Karel Čapek - ten, który dał światu słowo robot -
to by chyba trupem padł...
No bo z humanistycznego punktu widzenia, System stanął na głowie. Nie ma domniemania niewinności, jest domniemanie winy - wieczne podejrzenie, że jesteś robotem, że nie masz prawa do zniżki studenckiej/inwalidzkiej/kombatanckiej/80+, że chcesz oszukać, okraść, zaspamować...

I nie dość, że muszę przechodzić (gdy się nad tym zatrzymać, uwłaczającą naszej Ludzkiej Godności) weryfikację, to jeszcze muszę się nieźle namęczyć, aby to zrobić.
Kod musi być trudny do przepisania dla Maszyny, ale koniec końców jest tak wymyślny, że trudny i dla Ludzia.
Najczęściej wymieniane problemy z kodami to:
1. niska rozpoznawalność przez użytkownika,
2. skomplikowanie samego kodu - zadania matematyczne, itp.,
3. problemy z odczytaniem kodu CAPTCHA przez osoby niepełnosprawne: niewidzące, niedowidzące, niesłyszące, cierpiące na inne problemy,
4. brak przycisku odśwież kod - automatyczne przeładowanie strony i utrata danych z formularza,
5. brak informacji dlaczego należy wpisać CAPTCHA,
6. brak przycisku Audio,
7. brak alternatywnej poza sieciowej identyfikacji użytkownika przez serwis - takie usługi zapewnia Yahoo.

[cyt. za: Internet Maker - polecam cały artykuł!]

Są różne rodzaje kodów:
- Odmianą graficznego CAPTCHA jest system Asirra, w którym należy spośród zdjęć różnych zwierząt wybrać np. kota.
- zadania tekstowe, np. "Oblicz ile to jest dwa plus dwa", "Podaj rok bitwy pod Grunwaldem", "Podaj wzór chemiczny wody".
(Zmora każdego humanisty, jeśli są dużo trudniejsze od tych przykładowych, no i zajmujące za dużo czasu dla tych, którzy się spieszą.)
- najbardziej popularnym jest odczytywanie treści z obrazka (zazwyczaj losowo dobranych znaków bądź krótkiego wyrazu). Obrazek ten jest możliwy do odczytania przez człowieka, jednakże odczytanie go przez komputer jest, przynajmniej w założeniu,
bardzo trudne.

I o tym chcę dziś zasadniczo mówić.
Pominę aspekt Systemu, który sprawdza czy jestem Człowiekiem, kwestie wszystkich niedogodności, a skupię się na...
magii kodów obrazkowych.
Zlepek liter do przepisania jest generowany losowo, ALE!
taki humanista jak ja, doszukuje się w nim sensu,
śladu istniejących słów.
I często jest tam jakiś morfem znamy mi z angielskiego, albo kojarzy mi się to z piosenką wymyśloną przez dziecko i śpiewaną a vista...
I to jest właśnie w tym wszystkim ludzkie - że Człowiek, któremu każą przepisać jakiś bezsensowy kod weryfikujący, będzie się zastanawiał nad znaczeniem tego, co pisze i w zlepku liter ujrzy kawałek poezji dadaistycznej. ;)

Na koniec, kilka ilustracji na potwierdzenie moich słów.
Źródło: Demotywatory
(Najbardziej lubię tę stronę za to, że bywają tam osoby, które potrafią spojrzeć na rzeczywistość z zewnątrz, z dystansem
oraz ironią najwyższej próby.)







PS Życzę tfu!rczego przepisywania kodu kaptacha przy komentowaniu tego wpisu. ;)