niedziela, 14 czerwca 2015

Doganiając niebieską zupę

źródło grafiki: https://www.pinterest.com/Amusementphile/chick-flicks-romcoms-2000-2005/

Niedziela - dzień, kiedy teoretycznie można trochę dłużej pospać. Ale nie dziś. Dziś budzik (nie)perfekcyjnej pani domu zadzwonił już koło 7. Zignorowałam go mimo solennej obietnicy złożonej samej sobie, że wstanę od razu. Potem zaczęła się zamówiona dzień wcześniej pielgrzymka domowników zatrudnionych w charakterze żywych zegarynek. W końcu się zwlekłam. Przecież mi zależy. Przecież obiecałam.

Kilka dni wcześniej zadzwoniła Przyjaciółka, że wpadnie z wizytą. Poprosiła o deser, którego jeszcze u mnie nie jadła. Przyjeżdża rzadko plus ambitna ze mnie bestia, więc postanowiłam się przyłożyć, mimo iż w moim świecie kuchnia służy do parzenia kawy i długich nocnych rodaków rozmów przy herbacie. O ile podczas gotowania przypominam Bridget Jones robiącą swoją sławetną zupę na niebieskim sznurku, o tyle ze słodkościami idzie mi całkiem nieźle. Ale być może nie o 8 rano i nie pod presją, że musi się udać.

Postawiłam na bajecznie prosty, nieco wyjęty z minionej epoki, deser będący czymś pomiędzy musem czekoladowym, a koglem-moglem na bogato. W wersji z tego przepisu robiłam go co prawda ostatni raz 16 lat temu, ale co tutaj może się nie udać?

Ano wszystko. Jajka miały się chłodzić od wieczora w lodówce, a masło miało się ogrzewać na szafce. Było odwrotnie. Szybka zamiana miejsc wobec nieubłaganych praw fizyki i chemii niewiele mogła przyspieszyć. Nic to. Może zrobię sobie kawę i zajmę się roztapianiem czekolady na parze. Wszak jestem mistrzem polew czekoladowych. W przepisie każą dodać odrobinę mleka. Zazwyczaj tego nie robię, bo współczesne, dobre czekolady tego ani nie lubią, ani nie potrzebują. Ale jako człowiek słynący z natręctw i niewolnik przepisów, cholerny kuchenny aptekarz, dolałam przepisową porcję mleka. No i co? I czekolada zamiast się lać, zaczynała w rondelku przypominać Góry Stołowe. Zwłaszcza konsystencją. Nic to. Porozpuszczamy troszkę dłużej, a potem damy wyższe obroty przy miksowaniu z nieszczęsnym zziębniętym masłem.

Jeszcze zachciało mi się eksperymentów. Wychodzą bokiem spektakularne filmiki z internetów z cyklu jak szybciej oddzielić białko od żółtka. Po zmarnowaniu jednego jajka postanowiłam być wierna tradycji. Nie ma czasu na zabawy. Przecież po to wstałam tak wcześnie, by deser zdążył poleżakować w lodówce dla uzyskania idealnego stanu skupienia. W przeciwnym razie oczywiście zrobiłabym go jak człowiek cywilizowany poprzedniego wieczoru.

Dobrze, że chociaż ubijanie białek na sztywną pianę poszło koncertowo. Z drżącym sercem i trochę nieprzytomnie bo nad kubkiem z kawą odwróciłam miskę do góry dnem, by stwierdzić, że nic z niej nie wypadło. No górą nasi, normalnie oklaski dla tej pani.

Po wszelkich bojach, wyczerpaniu tolerancji rodziny na hałas miksera (który chodzi, nie przymierzając, jak betoniarka), po trzech zawałach, że deser się nie uda i wewnętrznym autohejcie, że nawet tak prostą rzecz próbuję zepsuć, udało się. Skąd wiem? Bo zleciała się rodzinka z łyżeczkami i mi podjadają z rozanieloną miną. Uff.

Strach pomyśleć, że zapaliłam się do pomysłu gotowania barszczu wieczorem. Dobrze chociaż, że ja kuchenny stres popijam kawą, a nie winem jak Brigdet. Obie jesteśmy dowodem na to, że zapał w połączeniu ze swoistą osobowością daje w kuchni efekt przypominający tornado. No, ale kto powiedział, że każdy dziś jest tak naprawdę masterchefem?

Brak komentarzy: