niedziela, 14 listopada 2010

Homo viator po raz wtóry, czyli o PKS-owym Robin Hoodzie...

źródło obrazka: Google grafika

Może nie była godzina słynna 5.05, ale nieco później, poniedziałkowym świtem, wyruszyłam na autobus. Było to z tydzień temu, mgła straszliwa, więc już czułam w kościach spóźnienie.
Nie pomyliłam się. Do Zagubinowa PKS dotarł z 15-minutowym poślizgiem, co na finiszu dało nam prawie godzinną obsuwę. No cóż, bywa. Dlatego wybrałam wcześniejszy autobus niż powinnam, by mieć zapasik na taką ewentualność.
(Każdy doświadczony Wędrowiec to wie.)
Zawsze w takich sytuacjach, mniej więcej na tej samej wysokości, ludzie zaczynają wyciągać komóry i wykonywać nerwowe telefony do wszelakich Szefów, zastępców, kolegów i innych z informacją o tym, że nie dotrą na czas. Ja przynajmniej nie musiałam, ale zbiorowa napinka nie omija nikogo.
Nie o tym jednak chciałam dziś opowiedzieć.

Kiedy wsiadałam do PKS-u z wielkim bananem na twarzy
(należę do tych osób, u których radosny uśmiech szczęścia, że autobus jednak przyjechał jest wprost proporcjonalny do wielkości spóźnienia) oraz myślą, że okropnie zmarzłam z braku nakrycia głowy
(już to nadrabiam i piękna czapka idzie z Allegro! Jupi!), dostrzegłam Moją Towarzyszkę Podróży. Wszyscy znajomi jeżdżą w poniedziałki o innej porze niż ja, więc była to miła niespodzianka.
Ale z racji, że i Ona nie spodziewała się mnie, nie zajęła mi miejsca.
Zaaferowana poleciałam do Niej, wykonując ekwilibrystykę nad ogromną walizą jakiegoś Niedzielnego Podróżnika stojącą w przejściu i wypatrując korzystnego wolnego miejsca.

Tak bardzo ucieszyłam się, że jest jedno obok Niej, po przeciwnej stronie autobusu, że łamiąc PKS-ową etykietę (nie zapytałam czy można usiąść), po prostu cupnęłam na wolnym miejscu, plecami do osoby, która siedziała od okna.
Rozkokoszona, z rumieńcami wracającego w moje ciało ciepła (które wytraciłam podczas oczekiwania), zaczęłam rozmawiać z koleżanką, nie zastanawiając się obok kogo siedzę.

Nie trwało to jednak długo, bo już dwa przystanki później zaczęła masowo wsiadać młodzież szkolna. (O tej godzinie zawsze bijemy rekordy "pojemności". Ten autobus czasem wydaje się być z gumy.) Tłumek rozdzielił mnie i rozmówczynię i wypełnił przejście niczym wzburzona fala (czasami wzburzona dość dosłownie) koryto rzeki.

Nolens volens, usiadłam więc prosto i łypnęłam kogo zaszczycam swoją przymusową bliskością.
Był to - o dziwo! - młody mężczyzna w kapturze.
Zaintrygowało mnie to i pochłonęło na resztę podróży.
To znaczy, ludzie często tak śpią, że naciągają na głowę kaptur
od bluzy, bo tak jest i cieplej (a od szyby ciągnie niesamowicie),
i ciemniej (w połowie drogi światło dnia zaczęło się przedzierać przez mgłę i ogarnęła nas mleczna, horrorowata światłość), i ciszej
(choć koleś i tak miał empetrójkę, co stwierdziłam po kabelku wijącym się od kieszeni-kangurki,w której krył ręce i owo grajotko, aż po brzegi kaptura, w których ów kabelek ginął).
Taki widok to nic niezwykłego.
Ot, śpiący towarzysz podróży, który namiastkę łóżka (bardzo ważne!) uzyskuje przy pomocy kaptura.
Intrygujące było to, że nie widziałam twarzy.
Cudny rebus, zajmujący mi czas gumowy jak autobus!

Siedziałam więc tak, ramię w ramię, z tajemniczym Robin Hoodem
i zastanawiałam się jak zobaczyć jego twarz tak, żeby się facet nie pokapował, czyli najlepiej nie wykonując żadnego ruchu. Hmmm...
Już wiem! Wizualizacja - myślę sobie. - Wizualizacja i dedukcja!
Na podstawie dostępnych danych, stworzę w głowie obraz reszty.

No to analizuję: tuż obok moich nóg znajdowały się jego umięśnione uda w schludnych, niezniszczonych dżinsach. O Boziu!!! Dlaczego ja?
Nadludzką siłą woli powstrzymałam się, żeby nie dotknąć i żeby nie stykać się kolanami (to ostatnie nie jest przestępstwem w PKS-ie, ale wolałam nie osłabiać moich heroicznych wysiłków autocenzury).
Idźmy dalej. Dłonie miał wbite w kieszeń-kangurkę swojej bluzy, ale widać było kawalątek nadgarstków o blond owłosieniu.
Znaczy nie brunet. Blondyn albo uroczy rudzielec. Już coś wiemy.
Bluza także czysta, schludna, bez żadnych symptomów ideowych.
Całość wieńczył ów kaptur. Widać było, że przylega do czachy, więc nie kłębi się pod nim żadna bujna czupryna. Hmmm...
Małe rozczarowanie. Może goli głowę na łyso? Szkoda by było.

Ale!
Nagle lekko odwrócił się od okna i mogłam zobaczyć podbródek, usta i kawałek nosa. Aaaaaaaaaaaa! Jupi! Co za bonus! Dzięki Robin!
Kurrrczę!
Podbródek idealny - mały, ale zdecydowany i gładko ogolony.
Nos prosty, klasyczny, proporcjonalny.
Usta takie, że musiałam się powstrzymywać, żeby nie pocałować, albo chociaż dotknąć...

No co? Wcale nie jestem szalona! Jeszcze kiedyś napiszę o fantasmagorycznej aurze PKS-owego poranka,
kiedy to nie wiadomo co snem, a co jawą...
Na szczęście wyobraziłam sobie rozwój ewentualnej sytuacji -
facet budzi się i wrzeszczy na mnie na pół autobusu, albo wymierza policzek. Po co ryzykować? Poza tym nie wiadomo jak wygląda reszta.

Obstawiłam, że koleś jednak śpi i postanowiłam niby to poprawić się na siedzeniu i zobaczyć jak reszta. Miałam to zrobić dyskretnie
i z gracją... Oczywiście jak na złość, fotel przeraźliwie zajęczał,
a ja i tak nie zobaczyłam wiele. Osh *%$%^*. Trudno.
Opadłam z rezygnacją w objęcia rozklekotanego fotela, kalkulując
co zrobić, jeśli nie zacznie się zbierać do wysiadania najpóźniej na moim przystanku. Jechać za nim aż na dworzec? No nie. Aż taką "romantyczką" nie jestem. Zresztą wiem jak to się zwykle kończy.

Zauważyłam, że Robin manipuluje ręką skrywaną w kieszeni. Piosenkę zmienia. Znaczy jest w półśnie, czuwaniu, albo zbudzony, ale już nie w śnie głębokim.
(Wpis o PKS-owych stanach kiedyś, przy okazji.)
Mam to gdzieś, pomyślałam, i zaczęłam ubierać kurtkę -
co wymaga inwazji w przestrzeń towarzysza.
I wykonując zwyczajową gimnastykę (zagarnąć jak najwięcej miejsca, by jakoś przełożyć rękę, a jednocześnie nie znokautować współpasażera)... zobaczyłam jego oczy!
Ciemne oczy o mrocznym, choć jeszcze ogłupionym autobusową psychodelią poranną, spojrzeniu.
Hmmm...
I tak bym się rozczarowała, gdybym zobaczyła całość - pomyślałam, kontynuując rytuał przygotowania do wyjścia.
I wtedy - jak na życzenie - rozcyrany w końcu Robin jął zdejmować
z głowy swój hood.


I co? I jak przewidywałam, rozczarowałam się.
Był tak krótko ostrzyżony, że nie mogłam bez gapienia się stwierdzić z całą stanowczością czy to blondyn czy rudzielec.
Był starszy niż myślałam (trzydziestolatek?), a twarz jako całość miała wyraz zacięty i nieżyczliwy...
No ale mimo wszystko nadal był bardzo męski.

Z ulgą wyskoczyłam na przystanku, powracając do przerwanej rozmowy z moja Towarzyszką Podróży i rzucając się w wir bladego, mokrego poniedziałku.

Ech. Jaki z tego morał?
Po pierwsze: tajemnica i wszelka tajemniczość ma ogromną moc.
Po drugie: odarcie kogo-/czegokolwiek z tajemnicy, prowadzi do rozczarowań. Im później, tym większych. Normalna rzecz, którą zawdzięczamy spuszczonej ze smyczy wyobraźni.
Po trzecie: im bliżej kogoś mamy, tym mniej możemy o nim powiedzieć.
Wiadomo przecież, że gdy patrzymy ze zbyt małej odległości,
obraz się rozmywa.

wtorek, 9 listopada 2010

Kod kaptasza


źródło obrazków: Google grafika

Każdy, kto posługuje się Internetem, prędzej czy później musi gdzieś, po coś wpisać mityczny Kod CAPTCHA, który ja prywatnie pieszczotliwie nazywam kodem kaptacha lub kaptasza.
Sama nazwa, która już jest niezłą egzotyką, to akronim od słów Completely Automated Public Turing test to tell Computers and Humans Apart.
Jak podaje Ciocia Wikipedia, jest to rodzaj techniki stosowanej jako zabezpieczenie na stronach www, celem której jest dopuszczenie do przesłania danych tylko wypełnionych przez człowieka.
Jak wiadomo chroni to przed spamem, przed zakładaniem kont przez automaty itd. Jednym słowem, muszą nas sprawdzać, czy po drugiej stronie siedzi ludź czy maszyna do spamowania.
Gdyby żył jeszcze Karel Čapek - ten, który dał światu słowo robot -
to by chyba trupem padł...
No bo z humanistycznego punktu widzenia, System stanął na głowie. Nie ma domniemania niewinności, jest domniemanie winy - wieczne podejrzenie, że jesteś robotem, że nie masz prawa do zniżki studenckiej/inwalidzkiej/kombatanckiej/80+, że chcesz oszukać, okraść, zaspamować...

I nie dość, że muszę przechodzić (gdy się nad tym zatrzymać, uwłaczającą naszej Ludzkiej Godności) weryfikację, to jeszcze muszę się nieźle namęczyć, aby to zrobić.
Kod musi być trudny do przepisania dla Maszyny, ale koniec końców jest tak wymyślny, że trudny i dla Ludzia.
Najczęściej wymieniane problemy z kodami to:
1. niska rozpoznawalność przez użytkownika,
2. skomplikowanie samego kodu - zadania matematyczne, itp.,
3. problemy z odczytaniem kodu CAPTCHA przez osoby niepełnosprawne: niewidzące, niedowidzące, niesłyszące, cierpiące na inne problemy,
4. brak przycisku odśwież kod - automatyczne przeładowanie strony i utrata danych z formularza,
5. brak informacji dlaczego należy wpisać CAPTCHA,
6. brak przycisku Audio,
7. brak alternatywnej poza sieciowej identyfikacji użytkownika przez serwis - takie usługi zapewnia Yahoo.

[cyt. za: Internet Maker - polecam cały artykuł!]

Są różne rodzaje kodów:
- Odmianą graficznego CAPTCHA jest system Asirra, w którym należy spośród zdjęć różnych zwierząt wybrać np. kota.
- zadania tekstowe, np. "Oblicz ile to jest dwa plus dwa", "Podaj rok bitwy pod Grunwaldem", "Podaj wzór chemiczny wody".
(Zmora każdego humanisty, jeśli są dużo trudniejsze od tych przykładowych, no i zajmujące za dużo czasu dla tych, którzy się spieszą.)
- najbardziej popularnym jest odczytywanie treści z obrazka (zazwyczaj losowo dobranych znaków bądź krótkiego wyrazu). Obrazek ten jest możliwy do odczytania przez człowieka, jednakże odczytanie go przez komputer jest, przynajmniej w założeniu,
bardzo trudne.

I o tym chcę dziś zasadniczo mówić.
Pominę aspekt Systemu, który sprawdza czy jestem Człowiekiem, kwestie wszystkich niedogodności, a skupię się na...
magii kodów obrazkowych.
Zlepek liter do przepisania jest generowany losowo, ALE!
taki humanista jak ja, doszukuje się w nim sensu,
śladu istniejących słów.
I często jest tam jakiś morfem znamy mi z angielskiego, albo kojarzy mi się to z piosenką wymyśloną przez dziecko i śpiewaną a vista...
I to jest właśnie w tym wszystkim ludzkie - że Człowiek, któremu każą przepisać jakiś bezsensowy kod weryfikujący, będzie się zastanawiał nad znaczeniem tego, co pisze i w zlepku liter ujrzy kawałek poezji dadaistycznej. ;)

Na koniec, kilka ilustracji na potwierdzenie moich słów.
Źródło: Demotywatory
(Najbardziej lubię tę stronę za to, że bywają tam osoby, które potrafią spojrzeć na rzeczywistość z zewnątrz, z dystansem
oraz ironią najwyższej próby.)







PS Życzę tfu!rczego przepisywania kodu kaptacha przy komentowaniu tego wpisu. ;)

sobota, 18 września 2010

Jedna z życiowych, cynicznych prawd

źródło obrazka: Google grafika


Jestem dość stara i na dodatek wychowana raczej tradycyjnie.
W czasach mojego dzieciństwa nie było gier komputerowych
(na świecie już tak w ogóle były, ale w naszej wioseczce mało kto
wiedział z czym to się je), Pudelków, chamskich tabloidów (dopiero wstrząsająca śmierć Lady Di zapowiadała ich nadejście do Polski)
i wielu innych rzeczy dziś tak niby nieodzownych.
Jeśli ktoś chciał podziwiać swoje ulubione gwiazdy, to zakładał zeszyt
i tam wklejał zdobyte z prasy fotki i wycinki wszelakie, okraszał je wzorami, "grafikami" produkcji własnej pisakowej (to już był wypas! mój Boże, ile znaczyło mieć dobre pisaki!), napisami, komentarzami itd.

Były jeszcze inne istotne, dziś już archaiczne, rzeczy w naszym życiu.
Jako mała dziewczynka dostałam od Mamy pamiętnik.
Był przewspaniały! Miał pachnące strony, a na okładce sentymentalny obrazek a la czasy oświecenia.
Tak, tak - wtedy nie było różowych ohydztw z Hannah Montaną, tudzież z Barbie na okładce.
Pamiętnik był piękny, pachnący i kusił niezapisanymi jeszcze dziecięcymi sekrecikami.
Ale oprócz sztubackich żarcików koleżanek, którymi się zapełnił
(tak, tak - na górze róże... i te klimaty i obowiązkowo z błędami ortograficznymi, jeszcze wybaczalnymi we wczesnej podstawówce), pojawiły się i błogosławieństwa, życzenia i recepty na życie
od dorosłych. Różne. Też mniej lub bardziej sensowne.
Też czasem (z niewybaczalnymi już) ortami. Ale przeważnie było widać dużo troski o właścicielkę pamiętniczka, było dużo zaklinania dlań pomyślnej przyszłości.

Jako pierwsza wpisała mi się oczywiście Mama.
Czytając jej wpis, natychmiast go zapamiętałam.
Pamiętałam go przez te wszystkie lata, pamiętam do dziś.
Wtedy nie rozumiałam za bardzo, dlaczego napisała mi coś tak smutnego.
Trochę później, gdy zaczynałam już rozumieć otaczający mnie świat, nie chciałam wierzyć, że jest właśnie taki.
Dziś nie mam wątpliwości.

Są łzy, które jak ogień palą,
Są ludzie, którzy się nigdy nie żalą,
Są skargi, na które nie ma sędziego,
Więc jeśli ktoś płacze, nie pytaj dlaczego...


Ad perpetuam rei memoriam gorzka prawda o żywocie (nie)ludzkim...

czwartek, 5 sierpnia 2010

PKS wakacyjnie

źródło obrazka: Google grafika


Orientuj się!
Rozkład niby taki sam, a jednak inny.
Nie umiesz czytać legendy? Phi!
Przecież to oczywista:
E - NIE KURSUJE W OKRESIE LETNICH WAKACJI SZKOLNYCH
H - KURSUJE W OKRESIE WAKACJI I LETNICH FERII SZKOLNYCH

(Swoją drogą bądź tu człowieku mądry i odróżnij wakacje od letnich ferii - ot, jedno z Wielkich Misteriów PKS-u...)

Jednym słowem autobusów troszkę mniej i jakby leniwiej, jakby spokojniej przemierzają swoją trasę... A może to nieco większy spokój Pasażerów powoduje to wrażenie?
Tak czy inaczej, jeśli z uszczuplonej przez wakacje puli wybierze się odpowiedni autobus i nie wpadnie na tych turystów z Bożej łaski, którzy nie znają i nie przestrzegają naszych świętych PKS-owych zasad (Na przykład muszą, no muszą choćby nie wiem co, zatarasować całe przejście torbami. No nie ma bata! A czy ja na motyla wyglądam czy innego tam kanarka?!) to ma się do dyspozycji prawie caaały autobus!

Proszę się nie śmiać! To bardzo ważne!
Gdy codziennie ktoś zupełnie obcy narusza fizycznie moją prywatność, siedząc ze mną - chcąc nie chcąc - ramię w ramię, to trochę prywatności w przestrzeni publicznej jest ekstatycznym wręcz luksusem!

Ech! Za oknem świeci słońce, nikt w końcu nie zabiera mi resztek tlenu, żaden nadgorliwy dziadek nie pozbawia mnie wiatru we włosach wyłączając EkoKlimę, czyli zamykając okno - w obawie o swoje uszy chyba. (O takich osobnikach, co to od innych bezwzględnie egzekwują przestrzeganie naszych świętych PKS-owych zasad,
a sami zachowują się egoistycznie innym razem.)

No i najważniejsze - w końcu możesz usiąść gdzie zechcesz!
Czyż to nie cudowne?
Siadanie w autobusie to złożony wybór na podstawie dość skomplikowanych reguł. Nie siada się byle gdzie.
Dlatego cieszy jeśli można dokonać tego wyboru, a nie być zmuszanym do zajęcia np. ostatniego wolnego miejsca.
Jeśli miejsc trochę jest, zasady wyboru są dziecinnie "proste":

Po pierwsze: gender, czyli płeć.
Jeśli jest tylko kilka miejsc wolnych, trzeba się do kogoś dosiąść
i wybór jest ograniczony, kobieta zawsze w pierwszej kolejności wybierze kobietę, mężczyzna mężczyznę. Jak już powiedziałam,
to wspólne siedzenie przekracza fizyczną barierę intymności (która wynosi bodaj minimum 30cm od ciała, jeśli dobrze pamiętam).
W ostateczności i z widoczną niechęcią kobiety siadają koło mężczyzn. Co ciekawe, nawet gdy siedzi ładna dziewczyna, facet woli męskie towarzystwo. Bezpieczeństwo i intymność przede wszystkim. Poranny autobus to niestety nie miejsce akcji Hollywoodzkiego filmu.

Po drugie: syndrom lidera czy wycieczki szkolnej?
Trzeba wybrać: czy usiąść na przodzie autobusu czy z tyłu?
Wszystkie nerwowe osoby, nieznające drogi, wyraźnie spieszące się, bardzo zorganizowane itd. wybiorą przód. Niezależnie od tego czy jadą jeden przystanek czy całą trasę. Osoby siadające na pierwszych zupełnie siedzeniach mają syndrom lidera - wydaje im się, że gdy tam siedzą, kontrolują sytuację.
Z tyłu zaś siadają luzaki, przeważnie chłopcy i mężczyźni lub osoby, które spokojnie chcą się wyspać bez poszturchiwania przechodzących (co im bliżej wejścia, tym częstsze). Chłopacy się bunkrują na ostatnim siedzeniu - to syndrom wycieczki szkolnej - tam nas nie widziała i nie słyszała nauczycielka, to i Cerber-Kierowca mniej się będzie czepiał. (O ironio! Cerber-Kierowca najczęściej w lusterku obserwuje właśnie to miejsce jako najbardziej aferogenne.)

Po trzecie: prawa czy lewa?
Po lewej stronie, zwłaszcza kilka pierwszych miejsc za kierowcą, siadają osoby z syndromem lidera i te, które często kierują samochodem. To jest po prostu naturalne.
Po prawej siadają osoby z obsesją drzwi wyjściowych. O traumie,
jaką są PKS-owe drzwi innym razem, dość teraz powiedzieć, że siedząc po prawej wydaje się, że jest do tych drzwi bliżej.
Uff, co za ulga.
Oczywiście, są i pasażerowie pragmatyczni, którzy wybierają stronę po prostu tak, by im słońce nie świeciło całą drogę w oczy, ale to nieliczni. Komfort jazdy po stronie kierowcy jest ważniejszy niż słońce, które próbuje się prześwidrować do mózgu.

Po czwarte: od okna czy od środka?
Oczywiście, jak się dosiadam to wyboru nie ma - muszę od środka. Choć są osoby, które wpuszczają od okna, bo (nie wiadomo skąd) wiedzą, że będą wysiadać wcześniej lub tak bardzo przywiązane są do siedzenia od środka (to przeważnie ci, którzy muszą mieć blisko do drzwi).
Zarówno siedzenie od okna jak i od środka ma nieskończenie wiele zalet. Powiem tylko o jednej rzeczy nadrzędnej - jeśli zdobyłam podwójne wolne miejsce (ach! to miłe ciepło gdzieś w brzuchu, że całe siedzenie dla mnie, choćby na chwilę!), to nawet jeśli kocham siedzieć od okna, muszę usiąść od środka - to znak, że nie życzę sobie towarzystwa. (Uwaga! Kulturalny pasażer robi tak tylko wtedy, gdy inne miejsca są wolne!) A jeśli nie mogę wytrzymać napięcia, jakie wytwarza się gdy pasażerów przybywa i pożądliwie patrzą na moje podwójne miejsce (i z dezaprobatą na mnie oczywiście),
to najlepiej od razu usiąść od okna i spać spokojnie.

W wakacje problem znika. Czasem nawet 90% miejsc jest wolnych! Każdy siada tak, jak lubi.
Boże! Jaki komfort psychiczny!
Jaka przyjemność jazdy!...

A jakie miejsce wybieram ja? Hmmm...
Wystarczy się przyjrzeć, gdy się kiedyś spotkamy w tym samym PKS-ie.
Bo w PKS-ie, aby przetrwać, trzeba obserwować...

wtorek, 15 czerwca 2010

Drobiażdżek

źródło obrazka: Google grafika, edycja moja


Co decyduje o tym, że kogoś lubię?
Że zaczynam wierzyć, że to może choć trochę moja bratnia dusza?

Gdy kogoś poznaję, zadaję setki mądrych i głupich,
potrzebnych i zbędnych pytań.
Druga strona robi oczywiście to samo.
Jedne odpowiedzi mogą mi się podobać, inne nie,
ale czasem, w zalewie tysiąca informacji,
wystarczy jeden, maleńki drobiazg, który sprawia,
że mrużę oczy jak zadowolona kotka i nie mogę w to uwierzyć,
że ktoś ma tak samo jak ja!

Bo przykładowo X. może być jeszcze większym odludkiem ode mnie,
ale tak jak ja śpi przy włączonym radiu,
Y. natomiast jako i ja wiąże buty alternatywną metodą
(a to wielka rzadkość!),
Z. pamięta z dzieciństwa te same utracone smaki,
a znowu A. też dałaby się pokroić za czekoladę,
B. zaś wychowała się na tych samych serialach i kreskówkach...

Mogłabym tak jeszcze bardzo, bardzo długo.
Czasem okazuje się, że nie ma nic poza taką metafizyczną zbieżnością,
a kiedy indziej to początek pięknej przyjaźni.
Tak czy inaczej, dziękuję wszystkim spotkanym Osobom,
które noszą w sobie cząstkę mnie,
które noszą Mój Drobiażdżek.

czwartek, 10 czerwca 2010

Obserwujący homo viator, czyli o PKS-ie po raz pierwszy


źródło obrazków: Google grafika



Jazda polskimi autobusami to temat rzeka,
tak samo jak dojeżdżanie w ogóle.
Jeszcze nie raz nie dwa napiszę jak to wygląda moimi oczami,
dziś refleksja pierwsza, choć znów o sprawach intymnych.

Sen to dziwne, nie do końca zbadane zjawisko.
Gdy człowiek śpi, odpoczywa, mimo iż jego mózg cały czas pracuje,
choć oczywiście inaczej niż podczas aktywności.
Obserwowanie śpiących osób jest absolutnie fascynującym zajęciem,
a autobus to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można
zobaczyć śpiących, zupełnie obcych ludzi.

Dziwne to uczucie, kiedy sama nie śpię i tak się przyglądam.
Dziwne, bo wiem, że patrzę na coś zupełnie intymnego,
normalnie skrywanego przed obcymi.
No bo kto widzi mnie, gdy śpię?
Tylko osoby, z którymi mieszkam lub ściślej dzielę pokój, tudzież łóżko.

Bliskie osoby podglądane podczas snu nie robią jednak
tak obłędnego wrażenia jak te zupełnie obce.
Cóż jest takiego niezwykłego w śpiących?
Wynika to chyba z tego, że po pierwsze taka osoba ma,
co oczywista, zamknięte oczy - najważniejsze pozawerbalne
źródło informacji według mnie.
To już sprawia, że zupełnie inaczej wygląda plus
można odbierać ją tylko behawioralnie.
Po drugie i ważniejsze, czy sobie to uświadamiamy czy nie,
czy jest to rosły mężczyzna czy mała dziewczynka,
taka osoba jest zupełnie bezbronna.

I to chyba cały sekret "mistyki" takiego obrazka.
Śpiący niczego nie udaje.
Jest sobą w całym biologicznym tego słowa znaczeniu.
Tak na przykład dzisiaj był całkiem seksowny młody mężczyzna,
który, gdy zasnął miał wyraz twarzy małego, niewinnego, ufnego chłopca.
Kiedy indziej był cwaniaczek, że tak powiem - bardzo dbający o wizerunek, który potem smacznie spał z szeroko otwartymi ustami.

Gdy się tak jedzie wspólnie autobusem, to na czas podróży,
wszyscy nagle w pewien umowny sposób przestają być sobie obcy.
Przekraczają barierę dotyku, bo muszą siedzieć ramię w ramię,
barierę intymności, bo śpią przy innych,
barierę prywatności, bo każdą rozmowę wyłapuje co najmniej kilka par uszu.
Wszystko się kończy po przekroczeniu autobusowych drzwi,
a każdy nie zastanawiając się nawet nad tym wie,
że to, co w autobusie zostanie miedzy nami pasażerami.

czwartek, 20 maja 2010

"Mam kontrolę nad całym układem labiryntowo zmieszczonych pokoi(...)"


źródło: znów ściana :P (a zdjęcie mojego autorstwa)


Prawie jak realizm magiczny - ot, tak po prostu
nagle ściana zamienia się w Logos...

Dobrze, że to uwieczniłam,
bo zmyto to zaraz po zakończeniu eventu.
Szkoda...

A i sam cytat bardzo, bardzo bliski...

wtorek, 18 maja 2010

W życiu czasem jednak jak w filmie

źródło: ściana :P (a zdjęcie mojego autorstwa)

W Collegium Maius na Uczelni Wiadomej natknęłam się na ogłoszenie widoczne powyżej.
Z racji, że mam nawyk czytania ogłoszeń wszelakich, dzięki czemu wiem wszystko, odruchowo przystanęłam i przed tą kartką.
I co pomyślałam?

Oczywiście, jak większość kobiet, pomyślałam najpierw dlaczego nie trafiło się mnie.
W drugim odruchu, po swoich prywatnych przejściach, zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, bo kilku takich "wariatów" już spotkałam i bywało różnie, niestety.
Po trzecie, z racji, że mimo wszystko faceci w Coll. Maius są w mniejszości, zaczęłam się gorączkowo zastanawiać czy aby nie znam tajemniczego autora.
Po czwarte uznałam, że muszę częściej chodzić akurat do tego ksera mimo, że go nie lubię.
No i po piąte, powiedziałam sobie, a raczej do Adresatki tego niezwykłego ogłoszenia:
Idź, dziewczyno, bo żyje się tylko raz.

Kibicuje im.
Historia jak z filmu, niech i zakończenie będzie hollywoodzkie.

poniedziałek, 17 maja 2010

Tampony i depilacje, czyli tajemne zmagania z ciałem

źródło obrazka: Google grafika, edycja własna


Kobiety od zawsze miały gorzej. Od średniowiecza zaś szczególnie:

To właśnie średniowieczne chrześcijaństwo odcisnęło na pożądaniu piętno grzechu i najgorszego przewinienia oraz ustaliło "tabu spermy i krwi", wprowadzając nawet zakaz myślenia o seksie.
JL Wiśniewski, Czy mężczyźni są światu potrzebni?

Pożądanie to tylko jeden element większego problemu o nazwie
c i a ł o.

Bo przecież ile jest rzeczy, o których nie wolno mówić, a nawet myśleć?
Ile jest wstydliwych czynności dnia codziennego, o których kobiety - jeśli już rozmawiają - to z zażenowaniem i rumieńcami wstydu. A wszystkie zawsze dotyczą ciała - obłożonego wieki temu anatemą.

Ile kobiet może wprost powiedzieć swojej przyjaciółce, że dajmy na to nie potrafi zaaplikować sobie tamponu? Ile przyjaciółek nie zarumieni się odpowiadając na tak prozaiczne pytanie?

I możemy sobie wmawiać, że media nas wyzwoliły, a tak naprawdę sam nasz język pokazuje, gdzie zaczyna się wstydliwy temat - plączemy się w eufemizmach, jak gdyby wypowiedzenie na głos
słowa ciało, seks czy paru innych było zbrodnią.

Trzeba więc się zmagać samotnie w zaciszu łazienki z sobą samym, wstydliwie odwracać głowę od lustra, czy też "myśleć o Anglii", aplikując sobie tampon.

środa, 12 maja 2010

Po prostu Janusz Leon Wiśniewski

źródło: wp


I co tu napisać? JAK napisać?
Było jak w książce.
Pomylone autobusy, gigantyczne korki,
bieg w majowym deszczu, małe spóźnienie
i... On.

Podeszłam z dużą nieufnością,
co mnie samą zaskoczyło.
Musiał mnie uwieść od zera...
co Mu się zresztą udało.

Ech... Jak mam opisać spotkanie z Absolutem?
On jest nawet wspanialszy niż myślałam!


Choć nie przyćmił wydarzenia dnia,
jakim był przecudny telefon od zupełnie innego Mężczyzny.
JL by się za to nie pogniewał.
Sam mnie tego nauczył - intymna teoria względności...


Grudniowy dopisek:
Tamtego "mężczyzny" już dawno nie ma, JL został.
Niezmiennie mając rację i wiedząc, co czeka na mnie za każdym kolejnym zakrętem.
Dziękuję Ci JL, że pomagasz iść.

niedziela, 9 maja 2010

Niedziele


źródło obrazka: Google grafika


Każde dziecko wie, że niedziela to specyficzny dzień tygodnia.
Albo nudny tą specjalną niedzielną nudą, albo pachnący rosołem,
albo szminką cioci, która wycałuje po polsku - trzy razy.
Albo pełen odświętnych atrakcji, odświętnych kłótni, innych
niż te w dni robocze.

W niedziele także, jak świat światem, zawsze jest za dużo czasu
na myślenie. W maju jest najgorzej, bo bujność natury wyostrza zmysły. Rzepak pachnie tak intensywnie (według niektórych po prostu śmierdzi), że można myśleć tylko o tym i wgapiać się w te niesamowicie żółte połacie.

Najśmieszniejsze jest zawsze to,że wszystkich dziwi,
że owe myśli, produkowane w niedziele intensywniej,
nie licują z błogością natury - są tęskne, podszyte melancholią właśnie.

Ale to jest inna odmiana melancholii,
taka bardzo soft...
Mimo wszystko, szczęśliwi Ci,
którzy nie muszą tęsknić akurat w maju.

środa, 21 kwietnia 2010

"S@motność w Sieci"


źródło obrazka: Google grafika, przycięcie moje


Zawsze lubił Natalie Cole. Za imię. I za to, że opowiada niezwykłe historie, śpiewając.
Słuchając jej miało się przeżycia, a przeżycia są najważniejsze. Tylko dla przeżyć warto żyć. I dla tego, aby móc je komuś potem opowiedzieć.

Janusz Leon Wiśniewski, "Samotność w Sieci"


To, co wiedziałam od dawna zostało ubrane w tak piękne słowa.
Warto przeżywać i warto o tym opowiadać.  Dzielenie się emocjami nadaje smak.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

"Everybody lies"


źródło obrazka: Google grafika


Nagminnie zafałszowuję statystyki.
Wcale tego nie chcę - samo wychodzi, n a p r a w d ę.
Bo na przykład: katolik czy niekatolik?
Zastanawiam się ostatnio, co to właściwie znaczy...
Statystyki nie pytają o sens, tylko o etykiety.
Mnie etykiety nie interesują.

Wypełniałam ostatnio jakąś studencką ankietę.
Pojawiło się (standardowe?) pytanie o "stan cywilny".
Wachlarz odpowiedzi był wprost powalający -
singiel, rozwodnik, konkubinat...
(odtwarzam z pamięci)

No cóż, nowe czasy - nowe, coraz bardziej skomplikowane kategorie.
Nie ma zwykłej dychotomii: zajęty - wolny.
Każdy chce wiedzieć d o k ł a d n i e j.

Tylko jaki może to mieć związek z pytaniami o dobroczynność,
które nastąpiły dalej?
Że single są hojniejsze?
Że rozwodnicy mają więcej pieniędzy na charytatywność?

Cóż, etykiety.
Coraz bardziej wyrafinowane, ale nadal etykiety -
grupujące, segregujące, automatycznie odsyłające
do jakichś (krzywdzących!) kategorii.

Ja wiem, że pokusa szybkiej, prostej informacji
jest duża, ale za rzadko myślimy za jaką cenę.
Nawet tak "oczywista" dla wszystkich kwestia jak płeć.
Co decyduje, że zaznaczam opcję kobieta?

Każdy, kto słyszał o gender studies, wie co mam na myśli.
Kwestie ducha, społecznego postrzegania płci i jej wyznaczników.
Społeczeństwo nas programuje do myślenia o sobie,
do poruszania się po dawno wytłoczonych koleinach.

Etykietka. Tag. Metka. Łatka. Szuflada. Stereotyp.
Nazwij jak chcesz, ale zastanów się dwa razy,
nim znów machinalnie oszukasz sam siebie.

"Melancholia, tęsknota, smutek, zniechęcenie Są treścią mojej duszy." K. Przerwa-Tetmajer



 zdjęcie mojego autorstwa

Zaczynam pisać bloga.
Tak po prostu.
Dopamina w moim ciele domaga się, abym coś ze sobą zrobiła, może coś twórczego.
Nie piszę tego dla nikogo. Piszę dla siebie.
Jeśli to czytasz, nie oczekuj niczego ode mnie.
Lubię obserwować otaczającą rzeczywistość i chcę gdzieś dać ujście moim refleksjom.
I pamiętaj - jeśli to czytasz, możesz być pewny, że to Cię zasmuci.
I tak ma być.
Bo to jest właśnie Słowiańska Melankolija...